Kompletnie tego nie planowałam… Gorąc okropny, w pracy wszyscy jakby się umówili, żeby właśnie dzisiaj zrobić atak na mój kalendarz i ustawiać spotkania w trzech miejscach jednocześnie, albo dzwonili jeden przez drugiego z samymi tematami do natychmiastowego ogarnięcia 🙂 W domu trzy dziewczynki, które aktualnie wakacyjną porą mieszkają u mnie, a w zasadzie u mojej córki w pokoju na poddaszu, ulubionym, końskim… Trzeba je odebrać ze stadniny – pędzę więc autostradą. Głodne będą pewnie okropnie, jak zawsze… zatrzymuję się przy placu – czymś je trzeba nakarmić przecież. Kupuję warzywa, owoce, pieczywo. Truskawki u Pana z malutkiego stoiska – takie są najlepsze, bo ma swoje, ze swojego pola, nie z dużej, przemysłowej produkcji. Ma też maliny, ładne nawet. U mnie w ogródku mam kilka krzaczków, ale jeszcze niedojrzałe. Dobra – wezmę też maliny. Jeden koszyczek … Starszy Pan patrzy na mnie, na moje zakupy i grzecznie pyta czy nie kupiłabym wszystkich, które mu zostały – 10 koszyczków… Co ja z tym zrobię??? Zepsują się przecież! Ale zapewnia, że niepryskane, że zdrowe. Ostatnie, więc obniża cenę. Patrzę na zegarek – jest parę minut przed 18:00. W zasadzie kupujących prawie już nie ma, upał niemiłosierny. Żal mi starszego Pana… co on zrobi z tymi malinami… no i kupuję, oczywiście! Teraz ja mam „małpkę” na plecach 🙂 Biorę więc karton koszyczków z malinami i razem z wypchanymi siatami ładuję do bagażnika. No i klops…
Pędzę bez powodu, bo oczywiście jak zawsze czekam pod stajnią. Dziewczynki nie mogą się rozstać z końmi i z koleżankami. Maliny gotują się w bagażniku, czas ucieka. Siostra dzwoni, że przyjedzie i będziemy biegać. Taaaa… chyba z wyciskaczem do soku! Wracamy w końcu do domu. No to teraz szybko! Zamiast je skarcić za złe nawyki żywieniowe, w duchu się cieszę, że zamówiły w stadninie pizzę i nie muszę na gwałt robić nic do jedzenia. Przez jakąś godzinę może… Zejdą z poddasza szybciej niż się spodziewam i opróżnią całą lodówkę 🙂
Zabieram się więc za robienie soku! Na zimę będzie jak znalazł! Ale oczywiście muszę zrobić wszystko po swojemu. Nie będę gotować malin z cukrem. Cukier jest zabójstwem dla naszego organizmu, a podczas przeziębienia nam nie pomoże, może jedynie zaszkodzić. Użyję więc wyciskarki do soków. Wytłoczę sok i zapsateryzuję. Koleżanka tak robiła w ubiegłym roku, nie dodawała cukru i było ok. Malin jest dużo, czasu mało, siostra wiąże buty gotowa do biegu. Ja cała w soku malinowym, który niestety jest również na ścianie, z zapchanym wyciskaczem, który muszę co jakiś czas odkręcać, żeby wyrzucić zmielone pestki, bo zapychają sitko. Zostawiam wyciskacz dla biegania. Szybko się przebieram, tym razem bez marudzenia, żeby zdążyć pobiegać zanim się ściemni. Wychodzimy! Nie schłodziło się prawie wcale, ale jest przyjemniej, słońce już nie praży. Dzisiaj krótki, powolny trening. Na całe szczęście. Po sobotnim półmaratonie nocnym, który biegłyśmy w Rybniku, czuję jeszcze, że mięśnie są zmęczone i ciężkie. Ale jest wspaniale! Niebo piękne, robimy fotki, bo jest cudnie przecież.
Dziewczynki już od progu wołają o jedzenie. Kot przeraźliwym miauczeniem im wtóruje. Dobrze, że żółw nie wydaje odgłosów, bo byłoby to dla mnie nie do zniesienia. Grzecznie karmię wszystkich i wracam do robienia soku. Wyciśniętą, czerwoną zawartość malin przelewam do małych słoiczków, słoiczki kładę na ściereczce w dużym garnku, zalewam wodą do ¾ ich wysokości i pasteryzuję przez 20 minut. W międzyczasie ogarniam kuchnię, bo na blacie brak już prawie wolnego miejsca… 🙂
Szybko biorę prysznic. Stan łazienki po przejściu młodych miłośniczek koni, które cały dzień spędziły w stajni, pozostawia wiele do życzenia… nie obchodzi mnie to dzisiaj wcale… Jeszcze tylko muszę odpisać na kilka maili przed porankiem – w pracy niestety nie zdążyłam… siadam … po raz pierwszy chyba odkąd wróciłam do domu. Kot leniwie patroluje dom, nie może znaleźć sobie miejsca, przeszkadza mu to, że dziewczynki jeszcze nie śpią i jego Pani, oczywiście nie ja, tylko moja córka, nie adoruje jego, jak to zawsze ma miejsce wieczorową porą, tylko swoje koleżanki. Jest pierwsza w nocy… padam!
Słoiczki stoją na wieczkach równo ułożone na kuchennym blacie. Jeszcze lekko ciepłe, intensywnie czerwone. Jak w zimie dodam do herbaty, dosłodzę miodem, albo do ciasta – to będzie prawdziwa uczta! Warto było jednak tak spontanicznie, w tempie, bez planu wyczarować zdrowe cudo! Jest początek malinowego sezonu, a ja już mam zimowe zapasy! Dzień niezwykle intensywny, ale owocny, albo lepiej napisać malinowy. W myślach dziękuję starszemu Panu z placu …
Po kilku dniach otwieram jeden sok, żeby sprawdzić czy aby na pewno się nie zepsuł bez cukru. Wszystko gra!
WŁAŚCIWOŚCI MALIN
|