Pierwszy raz ta myśl zrodziła się w mojej głowie kiedy czytałam o sukcesach biegowych Jurka Scotta – wegańskiego ultramaratończyka. Bardzo lubię czytać o sportowcach – zawodowcach, którzy przekraczają granice możliwości swoich organizmów, nie do pomyślenia dla „leniwców kanapowych” 🙂 Scott biegał głównie w Stanach, tam gdzie osiągnął swoje największe sukcesy, ale na debiut biegowy w Hiszpanii wybrał ciężki, ale ciekawy bieg – Trans Gran Canaria w malowniczych, kamienistych górach Gran Canarii. I niestety tego biegu nie ukończył… Wtedy pomyślałam sobie, że to nie dla zwykłych ludzi takie bieganie … w górach skalistych, upale i jeszcze w całkiem innym niż nasz polski, klimacie…

Ale na początku 2017 roku, kiedy wracałam z urlopu, zobaczyłam w samolocie kilka osób ubranych w piękne koszulki z biegu Trans Gran Canaria. Sportowcy amatorzy wracali zmęczeni, z osmaganymi twarzami, z bolącymi nogami, ale z uśmiechami na twarzach i zadowoleni z siebie po ukończonym biegu. I te koszulki z biegu z logo Trans Gran Canaria tak dumnie przez nich eksponowane na piersiach podczas drogi powrotnej do kraju…stały się one dla mnie symbolem, wyznacznikiem, ogromną zachętą … pomyślałam wtedy, że ja też bym tak chciała… w sumie to nawet może bym tak mogła… może bym nawet dała radę. Ale żeby przez koszulkę ?  🙂 żeby koszulka była zachętą do biegu? 🙂

Rok później siedziałam w samolocie tanich linii lotniczych, w torbie miałam buty biegowe do trailu, kamizelkę z bidonami i wykupiony pakiet startowy na bieg… jeden z najkrótszych dystansów, ale zawsze coś 🙂 Nie trenowałam prawie wcale, w tym naszym kraju   ”styczniowego i lutowego lodu” nie mogłam się zmusić. A jeszcze myśl o tym, że bieg odbędzie się w temperaturze o jakieś 25 stopni wyższej niż aktualnie u nas w kraju sprawiała, że nie miałam żadnej motywacji, żeby w deszczu lub mrozie „cisnąć” przed startem.

Na miejscu miałam trochę czasu, żeby odpocząć i zregenerować się po dwóch miesiącach ciężkiego okresu w pracy. Wykorzystałam więc ten czas odpowiednio czekając na dzień startu. Obserwowałam pogodę – start w górach, meta w centrum miasta. Różnica temperatur mogła sięgać nawet kilkunastu stopni. To też napawało mnie pewnymi obawami. Dzień przed startem kupiłam za grosze w miejscowym markecie okropną, syntetyczną bluzę i ciepłe getry. Stwierdziłam, że ubiorę to na siebie przed startem, potem zdejmę i zostawię te rzeczy, żeby później przez cały bieg nie taszczyć ich jak wielbłąd. Start był w górach o 8:00 rano, zbiórka o 6:00 z Maspalomas – stąd autokary miały zabrać biegaczy na punkt startu. Świetna organizacja, wszystko zgodnie z planem i już o 7:00 rano, w całkowitym jeszcze mroku, w moim ubraniu w stylu „fashion from russian”, przemieszczałam się wzdłuż linii startu obserwując zawodników szykujących się do biegu. Fantastyczna atmosfera, uśmiechnięte, gotowe do wysiłku buzie, wschód słońca w pięknych górach skalistych lekko zasnutych jeszcze poranną mgłą unoszącą się nad malowniczym miasteczkiem. Nawet nie było mi zimno. Adrenalina, jakaś moja wewnętrzna radość, chciałam już biec…

Punkt 8:00 start. Od razu pod górkę  🙂 Faworyci i Ci bardziej ambitni, którzy mają „ciśnienie” na wynik pognali do przodu. Pozostali, w tym ja, niespiesznie, noga za nogą, bardzo spokojnie zaczęli przemieszczać się za nimi. Wystartowałam jako jedna z ostatnich, ale taki miałam cel, powoli do przodu, wygrać sama ze sobą. Po niemalże 1 km zdjęłam kurtkę… ciepło… dalej pod górę… ale cudownie, widoki świetne, nie czułam wysiłku. Trasa jednak po burzy, błoto, trochę kałuży, śliskie kanciaste kamienie, które usuwają się spod nóg. Miałam wyjątkowo dużo siły, na zbiegach mimo niebezpiecznie trudnej i śliskiej trasy cisnęłam w dół po kamieniach jak prawdziwa kozica 🙂 Śmiałam się w duchu, że kilka tras w polskich jesienno – deszczowych górach dało mi przewagę nad Hiszpankami, bo nie czułam lęku przy zbiegach na mokrej, śliskiej i zabłoconej nawierzchni. Oczywiście czołówka stawki daleko przede mną, ale po jakiś mniej więcej 10 km ulokowałam się w środku stawki i taką pozycję starałam się utrzymać. Biegłam swoim tempem. Nogi bolały coraz bardziej, stopy wręcz paliły od ciągłego uderzania w kanciaste kamienie, ale w głowie miałam tylko głos mojej młodszej Sister: Ciśnij stara, ciśnij – dasz radę! 🙂

Nie stanęłam ani na chwilę. Szłam pod górę, biegłam po prostym, a jak pojawiał się zbieg to próbowałam być kozicą  🙂 Jadłam i piłam w marszu, zrzucając jednocześnie kolejne części garderoby – w miarę jak robiło się coraz cieplej. W uszach słuchawki i jakaś mega playlista mojej córki, która dodawała mi energii. Końcówka ciężka, upał, gorąco, dla kobiety z „krainy lodu”, z której właśnie donoszono, iż minus 12 stopni aktualnie… Ostatnie kilometry to „walka” w korycie wyschniętej rzeki, na ciepłych, wystających, kanciastych kamieniach. Ponad 20 stopni w cieniu… ale w którym cieniu? Nie ma cienia! Czyli ile w słońcu? Niech ktoś na chwilę zgasi to słońce … chociaż na chwilę! Jeszcze jakieś 4 km – wiem, że jak zobaczę Kolumnę Krzysztofa Kolumba to już zaraz będzie zakręt i meta. Gdzie ten Kolumb? Gdzie ten Kolumb? Jest! Meta na horyzoncie, cudownie… zaraz będzie koniec!

Przekroczenie linii mety dla osoby, która podjęła wyzwanie walki ze sobą na jakimkolwiek dystansie jest najpiękniejszym zwieńczeniem podjętego wysiłku. Jest nagrodą samą w sobie dlatego, że można wyjść poza strefę swojego komfortu i dla siebie samej zawalczyć o tą niesamowitą chwilę. Trochę dumy, trochę zmęczenia, trochę takiego funu z tego, że się dało radę, że się spróbowało… takie poczucie, że tak wiele możemy, jeżeli mamy w sobie chęć, że chcemy próbować i w końcu poczucie, że w sumie to tak wiele nie kosztuje, że mogłam lepiej, bardziej, szybciej…

Ale jest miłe spełnienie i to jest ważne. I jeszcze to, że zwykła „biurwa” co tyle godzin na tyłku przed komputerem spędza też może jak ta kozica po górach hasać, nawet w tych trudnych, hiszpańskich górach. I ukończyć bieg lokując się ostatecznie w środku stawki bez katorżniczego treningu, ogromnych wyrzeczeń i tzw. spiny – nawet jeśli to tylko dla pozostałych uczestników wyścigu bieg na krótkim dystansie 🙂

Siedzę w samolocie w drodze powrotnej. Obok w rzędzie – Magda Łączak – nasza fantastyczna rodaczka, która jako pierwsza Polka w historii biegu wygrała wyścig Trans Gran Canaria na 125 km. Urocza, delikatna i skromna. Opowiada, dzieli się wrażeniami z biegu, odpowiada na pytania pomimo ogromnego przecież zmęczenia… a ja myślę sobie, że to bieganie w górach jest naprawdę niezwykłe, gdzie na jednej trasie spotykają się biegacze zawodowcy i zwykli amatorzy biegania tacy jak ja 🙂

Mięśnie nóg jeszcze mnie bolą, nie zdążyłam się jeszcze zregenerować, a już w mojej głowie pojawia się kolejna myśl: a może za rok też pobiegnę? A może na dłuższym dystansie?

W każdym razie wymarzoną koszulkę z biegu już mam 🙂

Żyjcie z pasją, bo to sprawia, że skrzydła nam rosną!

Jolmosia